Gdzie się podziało radio?
Sto lat temu radio zaczęło zajmować poczesne miejsce w domach. Cudem było, że z takiej drewnianej szafy wydobywał się trzeszczący głos i muzyka. Od tego czasu jakość dźwięku tylko się poprawiała. Ale tylko do czasu kiedy wynaleziono magiczne słowo "bezprzewodowe".
W latach siedemdziesiątych kupiłem moje pierwsze radio Unitry stereo z dwoma głośnikami. Co dziennie jak hejnał z wieży mariackiej na 'trójce' leciał test stereo.
- Kanał lewy: szzzzzzzzzzzzzuuuuuuu - kanał prawy: szzzzzzzzzzzzzuuuuuuu - już ten szum stereo brzmiał jak muzyka w moich uszach. Zaczęto już nawet przebąkiwać o kolejnym futurystycznym etapie jakości: quadrofonii.
Potem już poszło szybko. Wierze stereo, Hi-Fi, coraz większe wzmacniacze, coraz większe wierze i coraz większe głośniki. W latach dziewięćdziesiątych zdawało się, że szczyt został osiągnięty; płyty kompaktowe, cyfrowe kasety i 500-watowe wzmacniacze, zestaw pięciu głośników surroundowych.
Muzyka dźwięczała pięknie. Ale to już historia. Zamiast Hi-Fi mamy Wi-Fi. Głośniczki redukowane są do wymiarów słynnego w latach sześćdziesiątych tranzystorowego radia "Koliber" i taką też mają jakość dźwięku. Zapomnij już o efekcie stereo gdy producenci dają nam wierzyć, wbrew prawom fizyki, że jedno pudełeczko z 3-calowym głośniczkiem jest równie dobre jak dwie 200-watowe kolumny stereo. Bose, Sonos, Logitech i każda inna firma prześciga się w bezprzewodowych systemach - bo jakość dźwięku dzisiaj nikogo nie obchodzi - aby było małe i bezprzewodowe, sterowane tabletem lub smartphonem a muzyka leci "z chmury" Spotify.
Niech żyje bezprzewodowy Koliber!