Jestem w Amsterdamie
Relacja Renaty - młodej, obiecującej dziennikarki z Wrocławia. Poznała miłość jej życia w Holandii i po długim wahaniu postanowiła przenieść się do kraju jej chłopaka. Jej "świeże" polskie spojrzenie na Amsterdam 2012.
I AM(in)sterdam
Wpierw były przyjęcia pożegnalne - z jednymi znajomymi, drugimi. Rodziną bliższą, dalszą. Potem zakupy ulubionych polskich produktów i kosmetyków – bo co ukrywać, w Polsce są tańsze – jak choćby nawet nasza rodzima marka Inglot, która w Amsterdamie ma ceny znacznie wyższe, niż w takiej Warszawie.
Potem wielka przeprowadzka i upchanie niemal całego dobytku w postaci niezliczonej ilości pary butów, książek oraz ciuchów do samochodu. Kilka płatnych autostrad i kilka godzin później byliśmy już w Amsterdamie. Byliśmy – bo powód, dla którego zdecydowałam się przeprowadzić do kraju tulipanów jest Holendrem.
Poznaliśmy się we wrocławskim barze w dziwnym zbiegu okoliczności. A może przeznaczeniu? Właśnie skończyłam swój czteroletni związek, straciłam pracę, bo mój szef został aresztowany, a żeby mnie jeszcze dobić, dentysta oznajmił mi, że z moim zębem nic się nie da zrobić i trzeba go usunąć. By ulżyć swym cierpieniom z koleżankami z pracy postanowiłyśmy się tak zwyczajnie po polsku upić.
Poniedziałkowy wieczór. Trzy bezrobotne ruszają na miasto. Jedna z koleżanek miała kilka godzin wcześniej rozmowę o pracę. Z Holendrem. Kosmitą. Zaczęłyśmy żartować na temat Holendrów i tego wieczora jakiś poznać. Szanse raczej na to były marne. Rzuciłam dla żartu nazwę baru. I okazało się, że jakimś cudem siedzieli w nim Holendrzy. Tak się zaczęła nasza historia. Wpierw znajomość na Facebooku, później jego przyjazd do Warszawy, gdyż tam znalazłam nową pracę. Potem wielka miłość i latanie do siebie co dwa tygodnie. Po roku trzeba było powiedzieć dość. Latka lecą, a trzeba sprawdzić, czy życie razem na co dzień nie zabije tej miłości.
I jestem w Amsterdamie. Już prawie miesiąc. Znajomi myślą, że większość czasu spędzam w Coffeeshopach. No owszem, lubię zapalić trawkę, ale okazjonalnie. Okazjonalnie – mam na myśli raz na rok. Nie, nie, moje życie w Amsterdamie jest dalekie od turystycznego wyobrażenia. Codziennie wsiadam na rower i śmigam na siłownię. Póki nie mam pracy ani własnych przyjaciół, stwierdziłam, że muszę mieć choć jeden powód, by oderwać się od komputera i szukania pracy. By ruszyć tyłek na miasto. To pozwala nie tylko podtrzymać kondycję fizyczną, ale i psychiczną. Poza tym tu pora obiadowa (!) wypada na godzinę 20.00 – 21.00. Dla mnie to abstrakcja. No cóż, trzeba więc tym bardziej intensywnie zadbać o linię i ruszać się tak często, jak to tylko możliwe.
O porze obiadowej rozmawiałam właśnie z Moniką. Poznałyśmy się na forum jednej stron Polonii w Holandii. Monika jest tu od półtora roku i przytyła 10 kilogramów. Właśnie przez przeklętą porę obiadową. Ale jak tu wymagać jej zmiany, skoro mój Luby wraca z pracy często po 20.00? To jeden z szokujących tu obyczajów. Przynajmniej dla mnie. Tym bardziej, że tutejszy obiad często i gęsto kończy się deserem….
Kolejnym szokiem jest pogoda. Najchętniej codziennie wsiadałabym na rower i godzinami jeździła po mieście. By je powoli oswajać, odkrywać jego uroki. A tu pojawia się pewien problem. Nigdy nie wiesz, kiedy może zaskoczyć cię deszcz. Właściwie odkąd tu przyjechałam na palcach jednej ręki mogę policzyć dni, w których wcale nie padało… Jakie to jest frustrujące! Zwłaszcza, gdy sprawdzam swoją polską skrzynkę mailową zawsze wyświetla mi się aktualna prognoza pogody. I ciągle widzę te słoneczka z oznaczeniem 27-30 stopni Celsjusza. Jak to boli! Lato w Polsce jest upalne, zimy strasznie mroźne. A w Holandii jest chyba pora deszczowa, która trwa cały rok… Na przemian pada, wychodzi słońce, pada, wychodzi słońce…. No w Polsce też pada czasem deszcz, no ale bez przesady! A tu? Powoli się do tego przyzwyczajam....
Co uwielbiam tutaj, to ścieżki rowerowe, choć już zdążyłam zderzyć się z jakąś starszą Holenderką, ale wyszłam z tego bez większych ran kłutych. Na prezent powitalny dostałam właśnie rower. Piękny, typowo holenderski, choć kilka dni zajęło mi przyzwyczajanie się do braku przerzutek i hamulców sterownych ręcznie. Póki co mieszkam blisko Vondelparku (1 lipca wyprowadzam się do dzielnicy Pijp), przez który zawsze przejeżdżam na siłownię. I tu ciekawa obserwacja. Może niezbyt poprawna politycznie, ale w Amsterdamie takie nasz polskie „żulki” to w 99% ciemnoskórzy obywatele. Zawsze z browarkami i tym mętnym wzrokiem siedzą leniwie na ławkach.
Podoba mi się, że na rowerach jeżdżą tu wszyscy. Od malutkich dzieci – trzy, czteroletnich po biznesmenów w garniturach z aktówkami. Mężczyźni znacznie bardziej dbają tu o siebie niż w Polsce. Naprawdę są świetnie ubrani i zazwyczaj mają dłuższe włosy – sięgające nieco za ucho. Doskonale wypielęgnowane, starannie ułożone – jakby włosy dla Holendra były jego wizytówką. Co się również rzuca w oczy – to wzrost – zarówno pań jak i panów. Przeciętny to ponad metr osiemdziesiąt. Mimo to jeszcze nie słyszałam o jakieś ich drużynie koszykarskiej.
Za to wszyscy mówią o piłce nożnej. Wiadomo, Euro 2012 i nieco zdeptana duma, bo Holendrzy, jak Polacy, niestety nie wyszli z grupy. No szkoda, bo zawsze się coś działo i ogólnie fajna atmosfera panowała w mieście. Wszelkie pomarańczowe akcenty wywieszone w oknach dodawały ulicom niesłychanego uroku. Emocje więc opadły i nastąpił powrót do rzeczywistości. Oprócz siłowni i szukania pracy trzeba robić coś więcej, skoro kapryśna pogoda rzadko pozwala na korzystanie z uroków miasta. Zatem nauka języka to teraz priorytet. W Warszawie miałam czteromiesięczny podstawowy kurs, ale to za mało. Ciągle słysząc holenderski mam wrażenie, jakby ktoś mówił po chińsku. Jednak nie poddaję się i ciągle wkuwam nowe słówka.
Teraz w piątek idę na integracyjne przyjęcie ze strony InterNations. Przybycie potwierdziło ponad 300 osób z ponad 60-ciu narodowości. W tym ma być 10-ciu Polaków. Obiecuję zdać relację wkrótce. Poza tym dziś znów zrobiło się ciepło i póki co, odpukać, nie pada. Trzeba oderwać się od komputera i korzystać z tego, co ma do zaoferowania miasto :-)
Renata, 2012.