Tułaczka z Mariensztatu i inne wspomnienia z PRL-u
Codziennie ulicą Dobrą chodziła obdarta baba w chuście z pęczkiem chrustu na plecach. Zbierała chrust na Mariensztacie i Powiślu. Tam gdzie dzisiaj stoi prestiżowy budynek biblioteki uniwersyteckiej - przy ulicy Gęstej - tam ona miała swój "dom" w ruinach.
To był rok 1966. Mieliśmy 10 lat. Nie było jeszcze zamku królewskiego a pod mostem Śląsko-Dąbrowskim w trawie leżały szczątki kolumn pałacowych. Dzisiejszy bulwar przy Wybrzeżu Kościuszkowskim było powojennym gruzowiskiem a między Karową i Lipową leżał ugór. Resztki murów zniszczonych w wojnę domów natura szybko przejęła we władanie. Wojna była dla nas prehistorią ale gdy na wiosnę nasz dozorca przekopywał podwórkowy trawnik z grud ziemi wyciągaliśmy naboje karabinowe i fragmenty granatów. Z łusk wyciągaliśmy kulę, bo wysypany proch świetnie się nadawał do pirotechnicznych zabaw. Nasza szkoła podstawowa nr 41 mieściła się na Wisłą, na Bednarskiej (dzisiaj znajduje się tam Wydział Uniwersytetu Warszawskiego) i po szkole najczęściej chodziliśmy na "czerwone boisko" za "retmanem" czyli za nieistniejącą już restauracją "Retman". "Czerwone boisko" - bo plac wysypany był mieloną cegłą, w latach 90. stał się parkingiem a współcześnie jest zabudowany. W 1966 r. nie mogłem wiedzieć, że dziesięć lat później, tuż obok, urodzi się mój pierwszy syn, w szpitalu na Karowej.
Na czerwonym boisku kopaliśmy piłkę po lekcjach. Za słupki bramki służyły szkolne teczki. Obok nas po chodniku ulicy Dobrej przechodziła codziennie ona. Stara, zgarbiona Baba!
Baby nigdy nie widzieliśmy z bliska bo to była czarownica, jędza, baba Jaga. Szła mocno zgarbiona, w długim palcie, z chustą i z zawiniątkiem chrustu na zgarbionych plecach. Wiedzieliśmy do czego była zdolna. Dlatego czasami jakiś śmiałek z boiska coś do niej zawołał: "hej! Babo!" Przystawała, odwracała się do nas, wyciągała w górę pięść grożąc nam i wtedy się zaczynało. Donośnym skrzekliwym wrzaskiem wyklinała nas na całą okolicę. Wszelkie siarczyste przekleństwa pod naszym adresem. Krzyczała jeszcze długo wznawiając swoją dalszą drogę do "domu". Garbata jędza z chrustem szła ulicą wyklinając nas najcięższymi przekleństwami. Mieliśmy trochę strachu ale i kupę uciechy.
Tam gdzie jest dzisiaj park między Karową i Gęstą, kilkanaście metrów od biblioteki UW (BUW) znajdował się plac zarośnięty krzakami, kawałkami wypalonych murów i powojennym gruzowiskiem. Pod murem baba miała swój dom. Po okolicy zbierała chrust i paliła tam ognisko. Zawsze przechodząc Dobrą widziałem ją siedzącą przy małym ognisku. Przechodząc grupką także zdarzało się do niej zawołać co natychmiast powodowało taką sama jej reakcję; wstawała, wyciągała pięść i rozpoczynała niekończącą się serię wyzwisk. Nikt nie wiedział kim ona jest. Czy ma prawdziwy dom. Czemu tam siedzi i pali chrust. Zresztą kogo to wówczas interesowało?
Jeszcze wtedy, jako 10-letni chłopak usłyszałem od kogoś na Mariensztacie historię tej kobiety. Teraz tej historii już nie mogę zapomnieć. W miarę dorastania rosło uczucie wstydu. Podobnież w miejscu tego ogniska stał przed wojną jej dom i w bombardowaniu zginęły jej dzieci a matka straciła zmysły z rozpaczy. Pozostała w tych ruinach palić ogień.
Nie wiem nic więcej i nie wiem ile jest w tym prawdy, dlatego szukam osób które wiedzą może coś więcej i pomogą mi odtworzyć okruch nic nie znaczącej historii. Może jest ważna tylko dla mnie? Szukam więc informacji o tej kobiecie i jej losach? Czy ktoś wie dlaczego ona tak żyła i paliła tam ognisko?
W roku 2008, na "Naszej Klasie" zamieściłem tą historię z nadzieją na odpowiedź. Otrzymałem dwie:
- "Pamiętam ta kobietę i wstyd mi, że jej dokuczaliśmy - chodziła plotka, że to była jakaś hrabina, której władza ludowa wszystko zabrała. Nic więcej nie pamiętam. Pozdrawiam Darek"
- "Oczywiście, ze przypominam sobie te kobietę. W moim odczuciu zbierała już chrust po okolicy na początku lat 60-tych kiedy się tam sprowadziliśmy (1962). Nazywaliśmy ja Mariowita albo Drewniana. Miała swój zakątek w krzakach miedzy Dobrą-Furmańską-Karową. Wydaje mi się, ze nie było tam żadnych ruin tylko nieoficjalne miejsce zwałki gruzu i śmieci, starych mebli itd. Była włóczęgą ale chyba nie całkiem bezdomna bo z tego co wiem często chodziła na noc do sióstr na Wiślaną. Gdzieś w latach 90-tych przypadkiem czytałem o niej w tygodniku Stolica na który mój ojciec miał prenumeratę. Niestety nie pamiętam z którego roku był ten numer. Było to podczas generalnych porządków naszej piwnicy gdzie wszystkie bambetle były przez lata składowane. Artykuł czytałem mimochodem wiec przypominam sobie tylko jak we mgle, że wiązała się z tym tragiczna historia wojenna. Niestety nie pamiętam dokładnie co i jak. Mogę się jeszcze tu i tam popytać bo być może ludzie maja lepsza pamięć niż ja. Pozdrowienia, Wojtek"
Zlepek moich wspomnień z PRL-u
Sierpień 1965. Miałem może 7 lat. Początek lat 60. Przez wieś ktoś przeleciał z straszną wieścią: cyganie jadą! Gospodarze w panice zamykali chlewy i obory, zaganiali kury do kornika i dzieci do chałupy. Pozasłaniano zasłony i czekaliśmy w napięciu ich przejazdu. Przez szczelinę w zasłonię zobaczyłem przejeżdżający tabor cyganów. Pojechali. Co za ulga. Nic nie ukradli. Ostrożnie mogliśmy wyjść na podwórze.
Czerwiec 1964. Na mojej ulicy; Bednarskiej 28, był w suterynie warzywniak pani Lodzi gdzie mnie mama wysyłała z kubeczkiem po śmietanę i kilo kartofli. Teraz (2019) w tym lokalu był karaoke bar "Głębokie gardło" a przedtem trendy "Pierogarnia". Teraz (2024) znowu nie ma nic. Samochodów na Bednarskiej nie było. Raz dziennie przejeżdżał samochód pocztowy opróżnić skrzynkę na rogu Dobrej. Na dole ulicy stał jeden samochód; Renault 10 - zapamiętałem markę, bo to to był jedyny samochód na Mariensztacie.
Marzec 1968. Na naszej ulicy także odbyły się "wypadki marcowe". Oglądaliśmy je z okna na drugim piętrze. Z góry ulicy szła milicja a od dołu szarżowali miejscowi uzbrojeni w kamienie brukowe. Bynajmniej nie studenci. Lokalna znudzona młodzież. Mamy odgoniły nas od okna bo wdarł się piekący w oczy gaz łzawiący. Na drugi dzień zwolniono nas z lekcji bo ktoś rozsypał proszek gazu łzawiącego w szkole.
1970. W latach 60. i 70. w każdym liczącym się mieście Polski była nocna restauracja ze striptizem. To były najdroższe, elitarne restauracje miasta, gdzie schodzili się chętnie "dewizowi" cudzoziemcy z kilku powodów:
1. Cudzoziemcy jedzą chętnie diner późno.
2. Kolacja dla dwóch osób, suto zakrapiana kosztowała nie więcej jak 5 dolarów (tatarek, śledzik, dewolaj z groszkiem, pół litra wyborowej = 500 zł na parę).
3. Cudzoziemcy spotykali tam niesłychanie kochliwe tubylki.
4. Była zawsze cześć artystyczna z jakimiś popularnymi przebojami a na koniec... wybiegała stripteaserka. W rytmie "Je t'aime" zarzucała z siebie - nieco wstydliwe - części stroju, aż stanęła nago, po czym pośpiesznie zbierała ciuchy z parkietu i wybiegała za kulisy.
W Warszawie były chyba aż dwie takie nocne knajpy z wiodącą "Kongresową" w PKiN-ie. Tego typu drogie lokale (obiad w barze mlecznym kosztował 8 zł) były praktycznie zarezerwowane dla gości dewizowych, więc wokół nich kręcili się kłaniający się w pas kelnerzy oraz polskie damy szukające możliwości wyrwania się z polskiej szarości na Zachód.
Według moich skromnych szacunków w latach 1960-1999 z Polski wyjechało za mężem co najmniej 1 mln polskich kobiet. Oczywiście jest to wysoce drażliwy temat i żadnych statystyk nikt nie prowadził. Na zdjęciu Kongresowa z fontanną na środku do której czasami wpadali nachalni klienci.