Pierwszy raz do Polski - epilog
W poprzednim artykule opisałem granice we Wschodniej Europie 30 lat temu. W roku 1989 dla Człowieka Zachodu (Westerse mensen) - jak zwykli siebie nazywać m.in. Holendrzy - kraje Bloku Wschodniego, czyli także NRD leżały we Wschodniej Europie.
Ta linia graniczna Zachodniej Europy zaczęła się przesuwać. Najpierw od roku 1990 przesunęła się z Helmstedt do Świecka a od 2004 roku ze Świecka do Terespola. Chociaż do dzisiaj kraje byłego Bloku Wschodniego nazywa się " Oostbloklanden".
Słyszałem opowiadania Holendrów którzy w latach 70-80 podróżowali do Polski. Dla nich te dwie granice DDR (Helmstedt) i PRL (Frankfurt n/O) były nieludzkie. Taki granic na Zachodzie nie było. Traktowanie podróżnych przez służby graniczne jak przestępców, uważali za "mensonterend" czyli uwłaczające ludzkiej godności. Zastraszeni podróżni traktowani byli jak potencjalni kryminaliści, wywrotowcy, przemytnicy, terroryści. Nikt nie czuł się "Welcome" we Wschodnim Bloku.
Żelazna kurtyna nie była mi straszna - przywykłem
Przekraczanie granic jako potencjalny przestępca było stanem naturalnym w świecie w którym ja się wychowałem.
Po pierwsze pochodzę z kraju w którym respekt lub nawet strach do mundurowej władzy mieliśmy zakodowany w genach. Każda polska granica była miejscem lęku i obawy. Miałem okazje za czasów PRL-u przekraczać granice ZSRR i NRD - obywatel musiał się zdawać na laskę i niełaskę srogiego urzędnika w mundurze. On miał wszelkie prawa a ja nie miałem żadnych. Moja pierwsza i zresztą jedyna przeprawa przez granice Zachodnich Niemiec (RFN) i NRD nie była inna niż każda inna granica w tej części Europy.
Ironicznie, dzisiaj także jesteśmy coraz częściej traktowani poniżająco (mensonterend) na lotniskach, tylko tego już nie widzimy lub widzieć nie chcemy. Przywykliśmy. Nie czułem się bardziej "mensonterend" niż czuję się dzisiaj na każdym lotnisku gdy mundurowi każą mi wyciągać pasek ze spodni, wszystko z kieszeni, ściągnąć buty a może nawet pójść na osobista kontrolę łącznie z ich palcem w moim odbycie.
Świat się zmienia ale nie aż tak bardzo. Patrzymy na te same rzeczy tylko z innej perspektywy i zmieniamy metody. Zamieniamy słowa. Komunę zamieniliśmy na demokrację, kapitalizm wygnaliśmy ze słownictwa a totalitaryzm istnieje już tylko w Północnej Korei.
Tak samo niezadowoleni jak 30 lat temu
Stojąc tak 6 października 1989 roku w ośmiogodzinnej kolejce przed mostem na Odrze zabijałem czas rozmową z Niemcem z NRD, stojącym tak jak ja w oczekiwaniu na "zbawienie". On był Wartburgiem z nalepką DDR. W rozmowie pocieszyłem go fantazjując, że "tak nie może być już długo, kiedyś te granice znikną". Nie myślałem jednak, że aż tak szybko. Pięć tygodni później zmieniła się Europa. Jakże mnie samego zaskoczył po powrocie do Holandii obraz rozbijanego berlińskiego muru w telewizji. Rozpoczął się 10-letni okres euforii i optymizmu.
W Polsce także zapanowała optymistyczna nadzieja na lepsze jutro. Cały kraj oczekiwał na gospodarczą pomoc Zachodu. Ta pomoc przyszła. Polska była w końcu "krajem do wzięcia". Warszawa oblepiona została "zachodnimi" reklamami; Coca-Cola, Camel, piwo EB. W porównaniu do ówczesnej Czechosłowacji, Polska zbyt gorliwie oddała się w ręce zachodniego kapitału. Choć nie ma za to kogo winić. Każdy Polak chciał mieć zachodni samochód, kolorowy telewizor i pełne półki w sklepach. Polska przedsiębiorczość była zbyt słaba abyśmy mogli podążać podobną drogą co Czesi.
Dzisiaj Polska jest pięknym i bogatym krajem. Ludzie jednak szybko zapomnieli lata 80-90. i polskim zwyczajem narzekają na rząd i gospodarkę, tak samo jak z czasów mojej PRL-owskiej młodości. Nigdy dosyć, zawsze za mało, zawsze niezadowolenie. Ot, taka Polaka natura.
- Wróć do pierwszej części "Mojego pierwszego razu w Polsce" >>>