Dlaczego nie lubię restauracji
Restauracje są dla mnie uciążliwe, upierdliwe, marnujące czas i pieniądze. Celują w tym szczególnie holenderskie restauracje gdzie model tego restauracyjnego biznesu nijak pasuje do moich obyczajów.
Uitgaan lub going out
Restauracje, bary, puby, kawiarnie to nieodłączna i bardzo ważna część życia mieszkańców Zachodniej Europy. Wstajesz rano, golisz się i schodzisz na dół do baru na kawę i gazetę. Na śniadanie, na lunch a wieczorem na obiad. To nie zamożni ludzie. Wręcz przeciwnie. Oni tylko mają taką kulturę i priorytet wydawania pieniędzy. Swą wypłatę zostawiają w ich barze (nazwa baru bywa różna; tawerna, café, pub, bistro) a mieszkanie służy do przenocowania. Przesiadywanie na tarasie pubu, wśród znajomych z okolicy, jest ulubionym zajęciem ludzi od Amsterdamu po Palermo.
Tymczasem ja pochodzę z innej kultury. Po trosze uwarunkowanej surowszym klimatem, po trosze strukturalną biedą moich wiejskich przodków dla których zmartwieniem było czy w ogóle będą mieli co jeść na przednówku. Zresztą restauracje, kawiarnie i herbaciarnie były tylko w miastach, dla elit mego kraju. Dlatego w języku polskim nie ma nawet pojęcia w zrozumieniu "going uot" (uitgaan).
Holenderska restauracja
Z tego powodu w moich genach nie ma tej potrzeby jedzenia w restauracji. A już na pewno nie w holenderskiej restauracji która zawsze pretenduje szyk i wytworność. Jeśli ja mam coś zjeść "na mieście" lub wyjeździe to dlatego, że jestem głodny. Holender nie idzie do restauracji z głodu. On idzie bo to lubi. Na południe od Beneluksu można jeszcze wejść do jadłodajni "no nonsens", zamówić i otrzymać dobre jedzenie a po godzinie wyjść zadowolonym z pełnym brzuchem. Ale nie w Holandii.
W Holandii, zwłaszcza w "lepszych" restauracjach, sytuacja wygląda inaczej. Wchodzisz po rezerwacji o dziewiętnastej. Zanim dostaniesz drinka, zobaczysz menu i złożysz zamówienie, minie godzina. Kiedy nadejdzie wreszcie przystawka - przekąska wielkości czereśni - to butelka wina i kosz chleba będą już puste, bo człowiek głodny.
A potem kelner, wskazując małym palcem, wyjaśnia, co dokładnie jest na twoim talerzu:
- przyniosłem panu bonbon z żółtego buraka, masło z pestek dyni i soubise (sos) z dzikiego czosnku na lustrze kombuczy z własnoręcznie fermentowanych tesselskich pryszczyrnic z chrupiącym kożuchem z owsianki wędzonej na drewnie akacjowym.
- Jeszcze jeden kosz chleba?
- Nie ma problemu!
- I jeszcze jedną butelkę?"
Jeden łyk i przystawka zniknęła. Dobra!
A potem znów zaczyna się czekanie i zerkanie na inne stoły, gdzie już mają swój starter; obrany ze skórki bób z burratą nasyconą przyprawą vadouvan i ciemnobrązowe coś przypominające plankton z Zelandii.
To z pewnością jest pyszne, ale w międzyczasie marzę o misce klusek i być może powinniśmy poczekać z tym winem do głównego dania? Tymczasem pomału zbliża się dziesiąta. Zastanawiające, że wielu klientów zdaje się lubić siedzieć tak przy stole bez końca. Przeczytałem wywiad z szefem znanej restauracji w Amsterdamie, który był dumny z tego, że "klient wchodzi się o dziewiętnastej i wesoło wychodzi o wpół do pierwszej nad ranem".
Gdy w Paryżu po godzinie lub najwyżej dwóch goście zwalniają stolik dla kolejnych klientów to w Holandii stolik wieczorem zajęty jest tylko raz. Ludzie idą do restauracji najchętniej po osiemnastej i o dwudziestej nie będzie już chętnych, więc klientów "przeciąga się" jak najdłużej naciągając tym rachunek na więcej wina w cenie € 40-300 za butelkę. Samo 6-daniowe menu będzie wynosiło od € 120 na osobę, więc będąc we dwoje z dwiema butelkami wina - co nie jest dużo na 5-godzinną nasiadówkę - otrzymasz rachunek na ok. € 350 z skromnym napiwkiem.
Dlatego omijam holenderskie restauracje. Pomijając stracony czas i pieniądze, rzadko zjadłem naprawdę wyśmienicie, przynajmniej jak na moje podniebienie.
Przeczytaj także: