Przeżyłem koronę
W maju 2021 r. przeżyłem koronę. Nie byłoby to wielkie osiągnięcie gdyby nie to, że jestem idealną ofiarą koronawirusa: stary mężczyzna z poważną nadwagą, astmą i cukrzycą. W tej grupie wiekowej (60-89 lat) korony nie przeżywa 76% zarażonych.
Gdzie się zaraziłem?
To jest najczęściej zadawane pytanie Covidowym pacjentom, na które najpowszechniejszą odpowiedzią jest "nie wiem". Nie inaczej było w moim przypadku. Ja nie jestem z natury człowiekiem wylewnym, mającym chętnie bliskie kontakty z innymi ludźmi. Także przed koroną niechętnie podawałem ludziom rękę a tym bardziej nie wpadałem im w ramiona aby ich obcałować. Od ponad roku ewentualne kontakty miałem zawężone do żony, dorosłych dzieci i kilku znajomych odwiedzanych czasami na kawę w ogródku (także zimą) lub gdzieś w plenerze. Także niezbędne zakupy - które akurat są dla mnie zawsze złem koniecznym - nie pozostaje w sklepie dłużej niż to konieczne, omijając ludzi jak ognia. Tak było przez 14 miesięcy pandemii. Nie wierzyłem nawet, że miałbym się zarazić - bo niby gdzie i dlaczego? Poza tym nadchodził 27 kwietnia 2021 - data kiedy miałem otrzymać pierwszą dawkę szczepionki Pfizera. Także data holenderskiego święta "Dzień Króla". 27 kwietnia dostałem więc pierwszą szczepionkę przeciw Covid-19. Zero skutków ubocznych. Osiem dni później zachorowałem.
Dwie wersje choroby
Fakt, że zachorowałem na koronę w 8 dni po zaszczepieniu było - dla wielu zwolenników tajnych sprzysiężeń - oczywistym dowodem, że powodem mojej choroby była właśnie sama szczepionka Pfizera.
Z drugiej strony, równie dobrze może być, że gdybym tej szczepionki nie otrzymał 8 dni wcześniej, to może już bym tej choroby nie przeżył - co w moim wypadku jest niemal statystycznym pewnikiem. Może te 8 dni uodporniło mnie akurat tyle aby przeżyć?
Rozmawiałem o tym z lekarzami w szpitalu, ale i lekarze nie wiedzą na temat koronawirusa wiele więcej niż my. To jest wciąż nowy i mało zbadany wirus. Więcej jest pytań, niż odpowiedzi.
Utrata smaku lub węchu?
Z jakichś nie wyjaśnionych powodów każde pytanie o objawy choroby zawiera pytanie czy utraciłem smak lub węch. Leżąc w najcięższym stanie chorobowym mego życia, rozbawiało mnie to pytanie. Gdy wirus covid dosłownie wysysa z ciała życie, gdy trawi cię 40-stopniowa gorączka, gdy płuca łapią coraz mniej powietrza - ludzie pytają się czy mam węch! A ja wam powiadam: utrata smaku i węchu to nie choroba. To jak pryszcz na dupie. Owszem, było kilka dni, że jedzenie smakowało gorzej od gówna, ale to było moje najmniejsze zmartwienie.
Historia choroby
5 maja, po południu poczułem się źle. Poczułem, że coś mnie "bierze". To samo uczucie jak początek grypy. Jednak wieczorem miałem już 40 °C - temperatury jakiej nigdy nie miałem. Zresztą nigdy nie miewam prawdziwej gorączki, najwyżej stan podgorączkowy.
6 maja żona zawiozła mnie do stacji testowania. Teraz miałem już oficjalnie koronę.
Kolejne 6 dni leżałem w łóżku z telefonicznym kontaktem z lekarzem, zbijając temperaturę paracetamolem do 39 °C, choć pod wieczór temperatura i tak wzrastała do rekordowej 40,5 °C. Dzieci podrzuciły mi pulsoksymetr czyli aparacik do mierzenia nasycenia tlenu we krwi. Prawidłowe nasycenie (saturacja) powinno wynosić 95-99 procent SpO2. U mnie to nasycenie każdego dnia nieco spadało. Generalnie nic mi nie dolegało, nic mnie mnie bolało, to tylko ta gorączka wyciągała z ciała życie. Szczerze powiedziawszy czasami grypa potrafiła być znacznie bardziej dokuczliwa z wielodniowym kaszlem, katarem i bólem głowy. Teraz nic z tego.
9 maja, w niedzielę, zaniepokojona żona zadzwoniła do dyżurującego lekarza (huisartsenpost) po czym do domu przyszedł lekarz mnie zbadać. Wówczas mój oddech był już dość płytki ale w granicach 92-93 nasycenia krwi tlenem. Łykałem 6 tabletek paracetamol na dobę aby zwalczać tak wysoką gorączkę. Tymczasem moja żona także przetestowała się na koronę oczywiście z wynikiem pozytywnym. Teraz oboje mieliśmy koronę i nasz dom był "zadżumiony". Na szczęście żona przechodziła koronę znacznie łagodniej, z mniejszą gorączką i osłabieniem.
12 maja pulsoksymetr wskazywał już tylko wartość 88. Żona znowu zadzwoniła do lekarza. Za pół godziny pod drzwiami stała karetka. To była moja pierwsza karetka w życiu. W piżamie doczłapałem się do drzwi karetki i położyłem na łóżku. Karetka stała jeszcze z 15 minut pod domem. W tym czasie lekarz "podłączał" mnie do aparacików które mówią "pip". Kroplówki z kranikami, tlen z rurkami do nosa, pobór krwi i wiele nalepek na ciele z kabelkami do mierzenia czegoś-tam. W szpitalu zawieźli mnie do pokoiku przyjęć, gdzie po podłączali mnie pod jeszcze więcej aparatów. Po tym wjechała wielka maszyna i zrobiła mi zdjęcie płuc. Po tym wszedł lekarz i stanowczym głosem oznajmił mi, że muszę się liczyć z pobytem na intensywnej terapii (IC). W moich oczach pobyt na IC równoznaczny był śmierci - sądząc po tym co się o tym oddziale i pacjentach covidowych słyszało - padł na mnie blady strach. Na szczęście przewieziono je jednak na oddział zakaźny szpitala. Tam przeniosłem się na wygodniejsze łóżko w moim pokoiku. Tego pokoju nie opuściłem tydzień czasu.
Kolejne 6 dni to był nieustający korowód pielęgniarzy i lekarzy którzy budzili mnie co godzinę i 24 godziny na dobę miesząc krew (cukier) z palca, z żyły, saturację tlenu w uchu, zastrzyki na trombozę (przeciwzakrzepowe) i glukozę i regulację dopływu tlenu do nosa. Tlen w rurce do nosa szumiał nieustannie jak sztorm na morzu. Ręce i głowa "okablowane" kroplówkami. Pomału moje płuca zwiększały pojemność, dawkę tlenu można było zmniejszać, temperatura też spadała do ok. 38 °C. Mimo, że szpitalne jedzenie w Holandii nie jest ponoć złe, ale dla mnie było wysoce bezsmakowe i nic nie słone - smak już niestety miałem, więc cierpiałem marząc o pieczonej gęsi. Czułem, że na tej szpitalnej diecie nigdy nie wyzdrowieję.
18 maja po południu lekarz powiedział mi, że jak grzecznie zjem obiad i wyniki cukru będą dopuszczalne to wieczorem mogę iść do domu. Tak też się stało.
28 maja 2021. Jestem już 10 dni w domu i niemal po 4 tygodniach od pierwszych objawów - i jak się mnie spytać - to nic mi nie jest, ale jednak... Ciągle mam stan podgorączkowy. Ciągle jestem bardzo osłabiony. Ciało bez kondycji. Brak wyraźnych postępów w powrocie do zdrowia, w powrocie do normalności. I jeszcze ten głód nikotyny... Gdy zachorowałem 5 maja mój stan był zbyt ciężki abym mógł palić, zresztą takiej potrzeby też nie miałem. Postanowiłem tą "okazję" wykorzystać aby wrzeszczcie rzucić palenie - a palę już 55 lat. Śmierć przed oczami jest zawsze wyśmienitą motywacją. Teraz w miarę powrotu do zdrowia wraca głód nikotyny. Życie nie jest usłane różami.
Update z końca sierpnia 2021:
PS.: Po powrocie do domu wielokrotnie słyszałem od lekarzy, że byłem bardzo ciężko chory. Sam tego tak nie doświadczyłem. Śmierć nie jest takim dramatem do jakiego przywykliśmy z amerykańskich filmów. Śmierć przychodzi spokojnie, bez protestów.
Przeczytaj także: