Wychowanie Polski
W roku 1995, gdy Polska leżała dla Holendrów mentalnie hen, daleko na Wschodzie, w wybitnym, opiniotwórczym tygodniku Groene Amsterdammer ukazał się artykuł o unikalnej dzisiaj szczerości wypowiedzi. Nie mógłby się ukazać dzisiaj jako politycznie niepoprawny. W tych czasach gdy Zachód penetrował Polskę nie było Polaka który by to czytał. Polecam tą bardzo pouczającą lekturę sprzed 25 lat.
Wychowanie Polski
De Groene Amsterdammer z 29 listopada 1995
Polska jest dosłownie zadeptywana przez tysiące zagranicznych, w tym także holenderskich przedsiębiorstw. W ocenie dyrektora Philipsa, Polska przypomina Holandię z lat powojennej odbudowy. Jest tylko jedna różnica – mówi dyrektor. – Naród jest rozpity. Wiadomość z kraju taniej siły roboczej.
Piła, Zachodnia Polska. Philips zasadził w tym mieście nowoczesność. W byłej fabryce Polam piec wypluwa non-stop szkło. Tysiące żarówek toczy się po nowiutkiej taśmie produkcyjnej. Artystyczna konstrukcja ze szkła, stali i gazowych płomieni jest tak zautomatyzowana, że pracownicy nie mają wiele do roboty i włóczą się wkoło, paląc papierosy i pijąc kawę.
- Niech pani zobaczy jak jesteśmy nowocześni i wydajni – mówi oprowadzający mnie polski członek dyrekcji Bogdan Rogala. Marszczy brwi gdy wspominam, że pracownicy Philipsa w Terneuzen czuja się zagrożeni przez polską filię.
- Stalin wymordował dwa miliony Polaków a Hitler sześć - mówi Rogala - a my ciągle jesteśmy. Serdecznie za to przepraszam!
- Jak przyjdzie Philips będziemy zarabiać więcej, przynajmniej taką mamy nadzieję - mówi jeden z pracowników - bo już mieliśmy strajkować.
- Gdy żądają większych płac - mówimy "prima!" - zwierza się jeden z dyrektorów - ale my przenosimy się do Rosji. Tam zarobki są jeszcze niższe.
Nie tylko Philips siedzi w Polsce. W ambasadzie w Warszawie znają już około 200 holenderskich przedsiębiorstw; od małych firm obieraczy krewetek do wielkich jak grupa ING, SHV (Makro) i Unilever. Polska jest ekonomicznym polem bitwy dzięki 21.000 przedsiębiorstw z kapitałem zagranicznym. Najpopularniejsze są joint ventures w przemyśle spożywczym i elektronice.
Dyrektorzy mieszkają w lepszych dzielnicach wokół Warszawy. Spaceruję w niedzielę przez taką dzielnicę z willami ukrytymi za wysokimi ogrodzeniami, gdzie znajduje się także willa dyrektora Philipsa Jaapa van Oost. Dwa spaniele podlatują do mnie wesoło.
- Zabierz te psy - woła Van Oost do swojej żony która w tym czasie przynosi czerwone wino i holenderski ser. Przez trzy lata pobytu w Polsce żona jeszcze niewiele widziała, gdyż mąż zbyt zajęty jest Philipsem.
- Dopiero co zrobiliśmy wycieczkę! - odzywa się podirytowany Van Oost - do tej fabryki którą chcemy kupić. To nam się uda - i z ożywieniem dodaje - przy tej fabryce jest cały ośrodek wczasowy! Nasi pracownicy będą mogli z niego korzystać. W Holandii mamy także ośrodki wczasowe Philipsa.
- Polska - dodaje dla wyjaśnienia - wygląda identycznie jak wyglądała Holandia z lat powojennej odbudowy. Jest tylko jedna różnica – zauważa dyrektor. – Naród jest rozpity.
U Philipsa pracuje około 4.500 Polaków przy produkcji lamp, baterii, radii i telewizorów a do końca roku liczba pracowników ma wzrosnąć do 6 tysięcy - szacuje Van Oost. - Jeśli Polacy przynajmniej nie będą robić trudności.
Dyrektor wyczuwa w Polsce rosnące niezadowolenie z zagranicznych inwestorów.
Krótkowzroczność - zauważa. - Krótkowzroczność mają już w genach. Jak Arabowie. Żona przytakuje.
- Zauważyliśmy to gdy przyszli tutaj kłaść parkiet. Czterech stoi i gada a jeden pracuje.
- Ale inteligencja też im siedzi w genach - dodaje dyrektor. - Dlatego w przyszłości Polska może stać się techniczną i intelektualną strefą Europy. Szybko przyswoją sobie nasze technologie i to mimo niskich płac. Ten kraj będzie kwitł!
Przenoszenie pracochłonnej produkcji z Zachodu do Polski będzie nieuniknione - uważa dyrektor. - Nie mamy wyboru. Nasi konkurenci też już tu mocno siedzą.
ZJAWIŁ SIĘ TU KAŻDY - od multinationals i handlarzy wyrobów włókienniczych po międzynarodowych ekspertów konkurujących ze sobą w ramach "EU Phare Project" (fundusz mający przygotować Wschodnią Europę do Unii). Z byłych krajów Bloku Wschodniego najwięcej inwestuje się w Węgry i Polskę - głównie przez Amerykanów i odpowiednio Niemców, Włochów i Holendrów.
- Ten rynek jest niesamowicie konkurencyjny - mówi Frank Braeken, dyrektor handlowy Van den Bergh Foods Polska, część koncernu Unilever.
- Mistrzowie kopiowania - tak tytułuje Frank Braeken Polskę. - Kopiują od nas wszystko; od jakości po marki, opakowania, kampanie reklamowe i strategie marketingowe. Kopiują bez żenady. Nasza obecność na tym rynku ratuje cały ich przemysł.
Palącą misją jest wykształcenie u Polaków myślenia wolnorynkowego. Jaki jest tego rezultat? - Już się nauczyli co to znaczy pracować - żartuje Braeken.
- Rozwijają się, choć jeszcze nie umieją abstrakcyjnie myśleć. Nie ma co z nimi zaczynać o nowych konceptach - ciągnie Braeken.
Opanowujemy kraj bez szczęku karabinów - to jest cywilizowany kolonializm.
- My wychowujemy Polaków - mówi Wim Dreschler, agronom pracujący nad projektem Ministerstwa Gospodarki. - Jak? - Dajemy dobry przykład - mówią dyskutanci jednogłośnie. - Musimy być ostrożni bo Polacy są uczuleni, że przychodzimy im nauki dawać.
- Polacy mają kompleks mniejszości ale czują się jednocześnie lepsi - mówi Jan Slob, nowy dyrektor Nutricii. W swoich fabrykach dyrektor wyczuwa napięcie między Polakami i Holendrami.
W fabryce Ovita-Nutricia (600 pracowników) w Opolu błyszczą nowiutkie instalacje i taśmy produkcyjne, nowoczesne kotły sterylizacyjne. Nutricia weszła trzy lata temu w joint venture z polską Ovitą, wówczas jeszcze państwowym producentem żywności dziecięcej będącej w dużych tarapatach wynikających z polskiej ekonomicznej "terapii wstrząsowej" i za jednym zamachem wstrzymano wszystkie dotacje państwowe dla Ovity.
W hali produkcyjnej unosi się słodki zapach owocu. Tysiące jabłek i gruszek, po umyciu, transportowane po liniach produkcyjnych trafiając w końcu do skrzyneczek z 12 buteleczkami Bobovita. Manager Dolf Luning oprowadza nas między pakowaczkami.
- One pracują szybciej niż kiedyś i tak też wolą. Holendrzy dają im dobry przykład - mówi Luning. - Dużo osiągnęliśmy; personel jest elastyczny, jakość się poprawiła, produkcja jest stabilniejsza i znacznie wydajniejsza.
Nagle taśma się zatrzymuje; zerwał się pasek klinowy maszyny etykietującej. Pracownicy stoją i piją sok z butelki. Pół godziny później wysiada prąd w całym obiekcie.
- To jest Polska - burczy Luning.
Młody holenderski pracownik Nutricii twierdzi, że Polacy nie są przyjemnymi ludźmi.
- W jednej z naszych filii wyremontowaliśmy toalety, powiesiliśmy lampy i papier toaletowy. W ciągu pół godziny wszystko zniknęło!
Ale co zrobić gdy Polacy naprawdę nie chcą współpracować? Przed takim dylematem stoi agronom Wim Dreschler - wydelegowany na trzy lata przez holenderskie ministerstwo do Lublina aby stworzyć giełdę rolną dla polskich chłopków. Według Holendrów giełda ma dwie zalety: rolnicy sprzedadzą swoje produkty korzystniej a i dla holenderskiego eksportu byłby to też dobry kanał dystrybucji (projekty Ministerstwa Gospodarki [Economische Zaken] mają jako efekt uboczny przynosić także korzyści Holandii).
Problemem Dreschlera jest to, że Polacy... nie chcą wcale giełdy rolniczej!
- Oni po prostu nie widzą w tym pożytku - mówi agronom w swoim biurze w Lublinie. - Po prostu bez żenady nie dotrzymują słowa, zresztą w ogóle nie potrafią współpracować.
Otwierają się drzwi i wchodzi holenderski ekspert giełdowy i mówi ze śmiechem:
- przywiozłem im nasze normy giełdowe z 1960 roku, ale... nawet te z 1950 są dla nich niewykonalne.
- Co dzisiaj widziałeś? - pyta poważnie Dreschler.
- Zgniłe jabłka i rozwalone skrzynki... I tutaj ma powstać giełda?! - odpowiada ekspert.
- Czasami musimy ich mocniej przycisnąć - mówi później ekonom - nasze ministerstwo też chce widzieć rezultaty.
Także specjalista spraw organizacyjnych, Rolf Hunink, napotyka na duże problemy. Jego zadaniem jest "upgrade" polskiego ministerstwa gospodarki z funduszy unijnego programu Phare, ale...
- Gdy tylko zakończę edukacje ministerialnego urzędnika - on znika! - Znajduje sobie lepiej płatną pracę w prywatnej firmie - skarży się Hunink. - To samo w ministerstwie edukacji; dobrzy wykładowcy na marnych pensyjkach uciekają. Wysokie zarobki są drugą stroną medalu niskich zarobków: dobrze wykształceni Polacy, jak księgowi lub managerów są bardzo poszukiwana rzadkością w tym kraju, więc kosztują.
- Dwujęzyczna sekretarka żądała 12.500 guldenów miesięcznie! - Opowiada Pouwel Brouwer, holenderski direktor amerykańskiej firmy Cargill. Za przyzwoitego księgowego płaci się 8.000 guldenów miesięcznie, jakże olbrzymi kontrast w stosunku do personelu produkcyjnego który zarabia około 300 do 500 guldenów miesięcznie [w roku 1995 gulden wart był dwa nowe złote - przyp. tłumacza]. Niskie płace - wzdychają Holendrzy - szybko rosną. W porównaniu do zeszłego roku zarobki wzrosły 13-15 procent gdy tymczasem koszty opłat socjalnych pracodawców dochodzą do 50 procent.
W skrócie; kto inwestuje w Polsce jeszcze teraz tylko z powodu niskich płac nie ma dobrze w głowie. Poza tym, kto myśli, że Holendrzy inwestują w Polsce z powodu niskich płac ten także się myli.
- My tu jesteśmy - mówi philipsowski Jaap van Oost - z powodu potencjału rynku 38 milionów Polaków którzy potrzebują żarówek. Te tutejsze blokowiska! - narzeka. - Wisi jedna marna żarówka pod sufitem. Nie można na to patrzyć.
Polska jest jedynie stacją przesiadkową; docelowym przystankiem jest otwierający się naprawdę duży rynek byłego Związku Radzieckiego.
- Polskę możemy używać jako trampolinę - mówi Van Oost dalej - tutaj możemy zdobywać doświadczenie i uczyć się mentalności wschodnioeuropejskiej.
- My tutaj gramy w "Risk" - dodaje z uśmiechem Jan Slob z Nutricii.
DLACZEGO HOLANDIA miałaby tracić miejsca pracy przez nasza obecność w Polsce?
- Produkujemy żywność dziecięcą tylko na tutejszy rynek - odpowiada dyrektor Nutricii, Joep Cheriex. - Nic nie eksportujemy. My właśnie stwarzamy miejsca pracy w Holandii chociażby przez to, że jest tu nas w firmie dziesięciu.
Jan Slob zwraca uwagę na wysokie cła importowe w Polsce. Gdyby ich nie wprowadzili to nigdy byśmy tu nie weszli. U nas produkowalibyśmy wydajniej na ich rynek.
- Polacy tworzą zagrożenie raczej dla nas: szczytu kadry managerów tutaj. Z czasem nie będziemy konkurencyjni dla młodego, dobrze wykształconego i ambitnego polskiego managera. Być może w przyszłości polscy managerowie będą prowadzić firmy w Holandii? Staną się netto eksporterami 'skills' tak jak to widzimy w Indiach. Dobrze wykształceni znajdą pracę na całym świecie.
- Jest jeszcze jeden mit do obalenia - twierdzą Holendrzy - jakoby to Polacy byli wyzyskiwani. - Tutejsze prawodawstwo jest może staroświeckie ale nie przestarzałe - mówi Braeken - prawo pracownicze i prawa ochrony środowiska są bardzo rozbudowane. Musimy dla przykładu obowiązkowo zatrudniać inspektora pracy.
Trzy lata temu zastał Braeken zbankrutowaną, starą fabrykę margaryny w Katowicach. Teraz tysiąc pracowników produkuje margaryny Rama i Bona. Kierownik produkcji Peter Kaiser oprowadza nas z dumą po halach produkcyjnych i z rozmachem otwiera przed nami drzwi toalety.
- Czysto! To był jeden z naszych pierwszych projektów!
Między olbrzymimi kotłami olei chodzi zabłąkany pracownik. Trochę dalej człowiek rzuca z hukiem pudła, jedno za drugim, na taśmę które odbierają pakowaczki. Siostrzana firma Unilever zmodernizowała ten zakład.
- Ale to nie znaczy, że zatrudniamy Polaków jak trzy lata temu - mówi Braeken - nikt nie został zwolniony ale produkcja jest znacznie zwiększona.
- Na produkcji słyszę inne opinie - mówi Łucja Stelmach, pakowaczka z 54. W białym fartuchu i czepku wpatruje się nieśmiało w stół w kantynie gdzie rozmawiamy. - Ja nie chcę stąd odejść ale mnie zmuszają abym poszła na emeryturę a to znaczy zmniejszenie zarobków o połowę. Będę musiała szukać nowej pracy.
Stelmach jest członkiem związków zawodowych ale ich pomocy nie wzywa.
- Związki są dobre tylko na wycieczki i jubileusze - tłumaczy jej szef zdziwiony jej szczerością.
- Trochę ma racji - dodaje szef - mamy za dużo personelu i próbujemy ją nakłonić do odejścia. Na niektórych oddziałach siedzą ludzie w ogóle bez pracy.
Dokładnych danych jeszcze nie ma ale są już sygnały, że wejście zachodnich przedsiębiorstw oznacza bezrobocie dla robotników fabrycznych. Choć w wolniejszym tempie niż na Zachodzie ale zwiększa się automatyzacja. Z powodu niskich płac praca fizyczna opłaca się czasami bardziej niż inwestowanie w automatyzację.
- Ale jednak, z czasem niezbędnym będzie zwalnianie części personelu produkcyjnego - twierdzi Joep Cheriex z Nutricii. - Za to przybywać będzie pracy dla lepiej wykształconych.
Teraz nie idzie juz tak gładko w Polsce jak było kiedyś. Polacy nie są już tak entuzjastyczni do wchodzenia w joint venture z zagranicznymi firmami.
- Holenderska ambasada w Warszawie zaczyna się niepokoić - mówi Peter Verheyen, attaché handlowy. - Pierwsze lata Polacy mówili: "potrzebujemy Zachodu" ale ostatnie półtora roku zaczynają mieć wątpliwości. Obawiają się wyprzedaży kraju.
- Socjalno-demokratyczny rząd jest zwolennikiem daleko idącej prywatyzacji (dla przykładu trwa teraz prywatyzacja telekomunikacji) i zagranicznych inwestorów - ciągnie Verheyen - ale w praktyce biurokracja jest olbrzymia i nieprzejrzysta, jeszcze bardziej niż z początku lat dziewięćdziesiątych - czasu wielkiej fascynacji joint ventures.
Świadczy o tym duża mapa Polski na ścianie w ambasadzie oblepiona karteczkami z tego okresu. Przy każdej holenderskiej inwestycji personel przyklejał entuzjastycznie kolejną naklejkę na mapie.
Obawy Verheyena są uzasadnione o czym świadczy polska fabryka helikopterów w Świdniku - fabryce w której rozpoczęły się historyczne strajki (a nie w Gdańsku jak się uważa). Angielskie i francuskie firmy próbowały wejść w joint venture ze Świdnikiem.
- No way! - zawołał rzecznik prasowy Świdnika, zagłuszany hałasem testowanych helikopterów. - My już znamy dosyć przykładów. Nigdy nie wiesz co z nami się stanie. Może zrobią z nas podwykonawcę części lub nas w ogóle zwolnią.
To wszystko wina Amerykanów, twierdzą Holendrzy. Kupowali fabryki i dzień później cały polski zarząd stał na ulicy. Nic dziwnego, że nie mają do nas zaufania. Nie mają także zaufania do naszych produktów.
- Zderzamy się coraz częściej z szowinistycznym zachowaniem konsumentów - mówi szef Bony. - "Kupuj polskie" jest coraz częściej używanym hasłem.
Pani redaktor ekonomiczny polskiej gazety Rzeczpospolita, która swego nazwiska woli nie ujawniać, rozumie ten wzrost szowinizmu. Coraz więcej Polaków zadaje sobie pytanie: co właściwie cudzoziemcy robią w Polsce?
- Ci eksperci, dla przykładu - mówi redaktorka - przyjeżdżają tu badać to co my już dawno wiemy i zostawiają nam niewykonalne zalecenia, jak np., że rolnicy muszą więcej inwestować. Jak?! Banki żądają 30% oprocentowania kredytów. Wygląda na to, że Polska jest projektem dla bezrobotnych ekspertów z Zachodu.
Dalej ciągnie znaną opowieść.
- Kiedyś, gdy my mieliśmy pełno pieniędzy, supermarkety stały puste - mówi redaktor - teraz są pełne towarów ale my nie mamy na nie pieniędzy. Znaczna część społeczeństwa jest biedna i miała zbyt duże oczekiwania wobec zachodnich firm. Pracujemy teraz jak na Zachodzie ale zarobki wcale nie rosną.
- NAWET wiceminister rolnictwa jest nastawiony do nas wrogo - wzdycha holenderski ekspert rolnictwa "off the record".
- Co wy Holendrzy tu robicie? My jesteśmy przecież konkurentami? - spytał mnie wiceminister.
- My chcemy pomóc polskim rolnikom w modernizacji rolnictwa - odpowiedział holenderski ekspert - ale aby być szczerym, jesteśmy tu także aby przy okazji rozwinąć do Polski eksport własnych produktów.
- Mylicie się - odpowiedział wiceminister - Nasza kapusta lepsza od waszej.
Koniec dyskusji.
Ekspert rolniczy ma zrozumienie dla tej postawy. Tanie holenderskie pomidory i ziemniaki zdobywają polski rynek, ale gdy polscy rolnicy nie będą nadążać za konkurencją to zginą. Chce Polskę przed tym uchronić.
Tymczasem w ambasadzie w Warszawie urywają się telefony od zapytań holenderskich rolników którzy chcą przenieść się i swą produkcję do Polski.
- Polski rząd jeszcze nie sprzedaje ziemi cudzoziemcom, ale tak nie może trwać wiecznie - twierdzi attaché Peter Verheyen - Polacy myślą, że mogą żyć bez nas i tu grubo się mylą.
- Mówią, że wolą polskie produkty ale jak co do czego to kupują chętniej naszą margarynę - dodaje Frank Braeken.
- Tutaj mamy zagłębie doborowych pracowników którzy mogą pracować w naszych fabrykach - twierdzi Jaap van Oost z Philipsa.
Nie... Polskich przyjaciół dyrektorzy nie mają.
- Gdy pytam; pójdźmy na drinka do Mariotta - mówi Frank Braeken do swoich polskich kolegów, dostaje odpowiedź - to by mnie kosztowało pół pensji!
Pouwel Brouwer z Cargill wstydzi się swojej zamożności.
- Nie przyszłoby mi do głowy zaprosić do domu moich polskich kolegów. Zauważyłem nieraz jak się chyłkiem skradali koło mego domu z ciekawości jak mieszkam.
Dyrektor Philipsa swoją willę zamienił w bunkier. Sześć kamer strzeże domu. W razie potrzeby cała rodzina może się schronić w specjalnym, hermetycznie zamkniętym pomieszczeniu - communicatiekamer - skąd może skontaktować się z policją i wojskiem.
- Nie damy się zastraszyć - dopowiada jego żona i serwuje jeszcze jeden kawałek sera.
[źródło: Groene Amsterdammer 1995. Tłumaczenie własne]