Holenderski czas miniony - wymarłe zawody
Także Holendrzy z sentymentem wspominają dawne czasy; jak to kiedyś było... i już nigdy nie wróci. Choć poniżej opisany obraz Holandii, z małymi wyjątkami, nie istnieje już co najmniej 40 lat to w narodowej pamięci i kulturze jest żywe.
Większość Polaków mieszkających w tym kraju tych czasów nie zna i nawet nie bardzo pojmuje, że kiedyś tu było tak jak i w Polsce przed wojną. W Polsce też kwitły zapomniane już zawody i usługi, jedynie przed wojną mało Polaków mieszkało w dużych miastach i wielu z tych tradycji nie zna. Poniżej garść wymarłych zawodów, głównie z połowy XX wieku.
Tak było w Holandii 50-80 lat temu
GAZECIARZ. Do typowo holenderskich tradycji należy dostarczanie codziennych gazet do domu. Gazeciarz (krantenbezorger) objeżdża, na rowerze z wielkimi torbami po bokach bagażnika, swoją dzielnicę i wrzuca do skrzynki w drzwiach frontowych lub do skrzynki przy ulicy. Dawniej gazety prenumerowało znacznie więcej ludzi i gazeciarz chodził od drzwi do drzwi. Od czasu internetu są już ulice gdzie już nikt nie prenumeruje gazety. Raz w tygodniu gazeciarz zbierał od mieszkańców pieniądze (w gotówce!) za abonament co dzisiaj przejęły już automatyczne przelewy bankowe.
MLECZARZ i PIEKARZ. Mimo, że kiedyś piekarnie były na co drugiej ulicy to i tak istnieli konkurenci roznoszący chleb od drzwi do drzwi (broodbezorger). Chleb przewozili w wózkach lub na trójkołowych rowerach bagażowych (bakfiets). Tu i ówdzie można jeszcze spotkać taki mini-sklepik na kółkach dowożących do drzwi chleb i kilka innych popularnych artykułów spożywczych. Najpopularniejszymi byli: mleczarz (melkboer) i warzywniak (groentenboer). Tacy objazdowi sprzedawcy sprzedawali towary swoim stałym klientom "na konto" i raz w tygodniu, zazwyczaj w niedzielę przychodzili z rachunkiem który uiszczało się gotówką na miejscu.
- Może w innych miastach było inaczej, ale w Warszawie dawnych czasów (przed-i-po-wojennych) wiele usług wykonywały kobiety które zwyczajowo nazywało się "babami", czyli była baba z jajami, z cielęciną, kwiatami itd. Podobnie mężczyźni byli "chłopami", czyli chłop z kartoflami, ze starzyzną, z butelkami, itd. Zapewne wiązało się to z tym, że te zawody wykonywali mieszkańcy podwarszawskich wsi. Nie inaczej było w Holandii, z tą może różnicą, że tu kobiety nie pracowały zawodowo, więc byli tylko "chłopi" czyli boeren, jak np. kolenboer (węglarz) i ijsboer (sprzedawca lodu). Te zawody znikały szybko w połowie XX wieku.
SPRZEDAWCA ŚLIMAKÓW. Bardzo dla nas egzotycznym zawodem był holenderski sprzedawca alikruiken czyli ślimaczków morskich (pobrzeżka pospolita) będących przysmakiem chyba na takiej zasadzie jak w Polsce pestki słonecznika. Sprzedawca chodził po ulicach osiedla i nawoływał głośno, zachęcając do kupna jego świeżutkich alikruiken. Sprzedawca alikruiken w swoim wózku-skrzyni miał - jak lodziarz - pod klapą pojemnik ślimaczków i mieszkańcy za 5 centów (guldenowych wówczas) kupowali miseczkę lub musztardówkę alikruiken i wyjadali je ze smakiem wydłubując ze skorupki... agrafką. Takich sprzedawców różnych owoców morza (małż, sardynek, ośmiornic, itp.) spotkać jeszcze można na wybrzeżach krajów Morza Śródziemnego.
WĘGLARZ - kolenboer. W latach pięćdziesiątych XX wieku mieszkania ogrzewane były węglem. W pokoju dziennym (woonkamer) stał kolenhaard lub kolenkachel (piecyk o ozdobnej formie) a czasami w innych pomieszczeniach stały potkachels (pot - czajnik/garnek, małe wąskie piecyki nadające się także do zagotowania czajnika wody). Na takim potkachel można było prażyć jadalne kasztany - ten dawny przysmak który także coraz bardziej odchodzi w zapomnienie. W tamtych czasach zaczynały też wchodzić w użycie oliekachels - piecyki na olej opałowy.
Węgiel kupowało się na jednostki wagi mud równy 100 litrom. 10 mudów wystarczyło na przetrwanie zimy, pamiętając przy tym, że zimy są w Holandii łagodne a naród niezwykle oszczędny w opalaniu mieszkań. Węgiel był drogi i nikt nie kupował 10 mudów za jednym razem. Węglarze (kolenboer) dostarczali worki z węglem do domu nosząc je z wozu do komórki gdzie był specjalny kolenhok lub kolenkist (skrzynia na węgiel).
CHŁOP Z OBIERKAMI. Ziemniak jest narodowym warzywem i główną potrawą Holendra. Rzesze Holendrów nie przeżyją dnia bez ziemniaka; czy on będzie gotowany, czy smażony, czy z frytkownicy. Kiedyś jeszcze bardziej niż dzisiaj gdy kuchnia światowa; makarony i ryże wkroczyły na holenderski stół. Dawniej więc chodził dziad po osiedlach, pchał swój wózek i zbierał obierki ziemniaczane: de schillenboer. Zbierał odpadki warzyw i czerstwy chleb na paszę dla świń, krów czy koni. Pamiętać należy, że kobiety wówczas nie pracowały, więc zawsze ktoś był w domu gdy przychodził handlarz.
DZIAD ZE STARZYZNĄ. "Dziad" zbierający starzyznę; voddenboer: pukał do drzwi i brał wszystko co było w domu zbędne. Prekursor dzisiejszych sklepów kringloop (rzeczy używanych). Jeszcze w latach 60. tak "dziad" (jak się go nazywało) chodził po podwórkach także w starej Warszawie.
WYNAJEMCA DOMU (komornik) czyli de huisbaas, nie był lubiany przez nikogo. Raz w tygodniu przychodził upominać się o czynsz; najwyższa kwota jaka odchodziła z tygodniowej wypłaty. Nie każdy miał tą sumę na czas, więc często się zdarzało, że nie otwierano wynajemcy drzwi i chowano się z nadzieją, że sobie pójdzie.
KRĄG CZYTELNIKÓW. W drugiej połowie XX wieku popularnym stała się prenumerata różnych zestawów tematycznych tygodników zwanych leesmap. Zasadą było, że w pierwszym tygodniu zestaw tygodników czyta jedna rodzina i następnie zestaw (teczka) przechodzi do następnej rodziny, im starszy zestaw tym tańszy abonament. Taki system wiązanej prenumeraty istnieje nadal choć swoje najlepsze czasy ma już dawno za sobą. Popularne były tygodniki “De Panorama”, “De Revue”, “De Katholieke Illustratie”, dla dzieci komiksy “Donald Duck” i szkolne wydawnictwo “Engelbewaarder” a dla pań “Libelle”, "Margriet”, “Goed Nieuws” i program radiowy (telewizja dopiero wkraczała). Osoba roznosząca takie zestawy teczek z tygodnikami pobierała od razu opłatę za prenumeratę.
ŚMIECIARZ. Raz w tygodniu przejeżdżali śmieciarze - de vuilnismannen, opróżniać cynkowane kubły na śmiecie, takie jakie i my jeszcze pamiętamy z Polski. Jeden śmieciarz szedł przed wozem ciągniętym przez konie i robiąc hałas dawał mieszkańcom znać, że należy wystawić kubły na śmiecie.
ŻETONY. W początkach XX wieku do gotowania w kuchni używano gazu miejskiego (dzisiaj zwanego koksowniczym) a zamiast gazomierza wisiał na ścianie licznik (muntmeter) na dubbeltjes (10-centówki), później zamienione na żetony. Specjalne gazowe żetony - gaspenningen, kupowało się w gazowni; 10 sztuk za guldena lub trochę drożej w sklepie osiedlowym. Ten system miał zabezpieczać przed niewypłacalnymi użytkownikami. Jego największą wadą było to, że kto zapomniał na czas kupić odpowiednią ilość żetonów licznik zamykał dopływ gazu w połowie gotowania. Na szczęście wówczas większość posiadała jeszcze piece węglowe do użycia w wypadku braku gazu. Podobnie jeszcze do lat siedemdziesiątych XX wieku używane były żetony na prąd - elektriciteitspenningen. Takie liczniki na monety montowano w dzielnicach robotniczych, gdzie lokatorzy często nawalali z regularnym płaceniem rachunków. Raz w miesiącu przychodził pracownik gazowni, otwierał licznik, liczył monety lub żetony i po stanie licznika należało dopłacić gdy cena gazu poszła w górę.
LODZIARZ I. Letnią porą, przed zmierzchem, gdy rodziny już skończyły obiad i skończyło się poobiednie zmywanie, rodzina zasiadała do kawy na ulicy rozbrzmiewał donośny dźwięk dzwonka nadjeżdżającego lodziarza - de ijscoman (lub de ijsboer). Dzieciom chmarą wylatywały na ulice (bo w tych czasach w każdym domu było kilka, kilkanaścioro dzieci). Za 10 centów był lód śmietankowy wielkości paczki masła a za dodatkowe 5 centów w polewie czekoladowej. W Amsterdamie popularne były lody firmy Vami. Dzisiaj zawód objazdowego lodziarza zanika ale wciąż istnieje.
LODZIARZ II. Bywali jeszcze inni lodziarze - chłopaki rozwożący bloki lodu do "lodówek". W zamożniejszych domach stały w kuchni szafy specjalnej konstrukcji, gdzie wnętrze można było wykładać blokami lodu. To były lodówki do czasu gdy w Ameryce w 1911 pokazały się pierwsze elektryczne lodówki.
Na długo przed pojawieniem się lodówek i zamrażarek ludzie szukali sposobów na utrzymanie niskiej temperatury żywności. Już od wieków budowano piwnice lodowe, czyli np. okrągłe wymurowane studnie o głębokości ponad 3 metrów. Kiedy zimą na pobliskiej rzece lub jeziorze zalegał lód, wycinano z niego bloki. Bloki te obkładano sianem i układano w studni. W ten sposób lód może pozostać zamarznięty nawet przez 2 lata. Latem ze studni wyciągano w miarę potrzeb kawałki lodu, aby dłużej zachować świeżość żywności i schłodzić wino.
KATARYNIARZ. W niektórych dzielnicach zdarzało się, że raz w tygodniu przychodził na ulicę kataryniarz - de orgelman. Katarynki były wielkie jak szafy i czasami ciągnięte przez konie. W tych czasach muzyka nie była tak powszechna i wszechobecna jak to jest dzisiaj. W zasadzie muzyki nie było, więc jej dźwięk był wielką atrakcją. Zdarzało się usłyszeć grająca w marszu fanfarę lub ktoś na ulicy miał gramofon i grał trzeszczące płyty. Muzyka z katarynki dawała dzieciakom dużą frajdę. Kataryniarz musiał sam kręcić kołem zamachowym katarynki a pomocnik chodził od drzwi do drzwi zbierając datki.
Dzisiaj kataryniarza zobaczyć można coraz rzadziej, jeszcze przy większych zgromadzeniach, imprezach lub na targach.
LISTONOSZ - de postbode zaczyna coraz szybciej znikać z obrazu ulicy. Po niedawnej prywatyzacji poczty nie wiadomo kto i kiedy przynosi pocztę, prywatnych kurierów potrafi być pięciu dziennie ale w szybkim tempie poczta elektroniczna sprawia zawód listonosza nierentownym. Dawniej listonosz chodził w ciemnym mundurze ze srebrnymi guzikami, z czerwonymi pasami na kołnierzu i czarnym kaszkiecie na głowie. Listonosz przynosił pocztę dwa razy dziennie a skrzynkę pocztową opróżniał trzy razy dziennie.
WĘDROWNY HANDLARZ - marskramer - zawód który pamiętam także z polskiej wsi w latach 60. Handlarz miał w swoim koszu, wózku lub wozie wszystko co jego klienci potrzebowali od guzika po siekierę. Objeżdżał cały kraj, od wsi do wsi.
ZMYWACZ OKIEN - de glazenwasser jest wciąż żywym zawodem i zmywacze okien będą zawsze poszukiwani póki są szyby w oknach. Zmywacz okien umawia się z gospodynią na cotygodniowe mycie okien, szczególnie na piętrze w sypialniach. To także unikalny zawód podglądacza, który bezkarnie i bez zapowiedzi wchodzi ze swoją drabiną nieoczekiwanie do okien sypialni i nieraz trafia na krępujące sytuację. Zmywacz okien chętnie wpadał do gospodyni, zaproszony na kawę i niegdyś przysłowiowym było zapytanie: “kopje koffie, glazenwasser?”
KOŁODZIEJ lub z niemiecka stelmach to popularne nazwiska - także w Polsce. Kołodziej to po holendersku radmaker (lub wagenmaker) czyli wytwórca kół do wozów. To także popularne nazwiska Holendrów.
Największym popytem u tego rzemieślnika cieszyły się wozy, ale także taczki, brony, pługi, wozy piwne, przesiewacze, maślarnie i młyny do plew. Kołodziej wykonywał np. wózki piekarza z psim zaprzęgiem czy wózki pchane dla stolarzy lub murarzy.
Jednym z ważnych narzędzi warsztatu kołodzieja była taka tokarka (jak na zdjęciu powyżej). Koło napędzały dzieci kołodzieja lub inne niegrzeczne dzieci ze wsi. Za karę musiały kręcić tą korbą tokarki. Do dziś "raddraaiers" oznacza przywódcę podżegaczy, organizatora zamieszek.
Zapomniane zawody... Bednarz Budzik miejski Burłak Celnik Flisak Górnik Handlarz wędrowny Herald Latarnik uliczny Listonosz Mleczarz |
Nakręcacz zegara |